Zimowy dzień z życia fotografa przyrody
Wstęp
Dzień zaczynam wcześnie, przed przedświtem. Spojrzenie w niebo zwykle szybko określa dalsze wybory. Dawniej nigdy bym się nie spodziewał, że tak duża siła tkwi w widoku błyszczącej na niebie gwiazdki. Jej widok potrafi wskrzesić pokłady entuzjazmu pozwalającego usunąć w niebyt świadomość nadchodzącego wysiłku i niewygody. Zwłaszcza że alternatywą jest wygodne, ciepłe łóżko.

Przygotowania, czyli w co się ubrać
Chwilę później ubieram się. Nie byłoby to godne wspomnienia, gdyby nie fakt, że wdziewany strój różni się znacznie od każdego innego. Na warstwy bielizny termoaktywnej zakładam ocieplacz – gruby jednoczęściowy kombinezon izolujący od chłodu i odprowadzający wilgoć na zewnątrz. To zasadnicza część ubioru, pominięcie jej lub zastąpienie czymkolwiek innym mści się szybkim wychłodzeniem organizmu. A wkrótce znajdzie się on w ekstremalnym środowisku.
Ostatnią warstwę stanowi skafander do nurkowania. Jego zewnętrzna warstwa powinna być wykonana z odpornego na przetarcia materiału. Po trzech latach użytkowania polegającego między innymi na czołganiu, pomimo mocnej cordury i kevlaru, mój skafander wygląda, jakby starł się z bykiem na corridzie. Przetarć jest już co najmniej kilka, więc odporność na urazy ma tu ważne znaczenie. Niestety idzie ona w parze ze sztywnością i ogólną niewygodą użytkowania. Zimą, kiedy mróz dodatkowo usztywnia materiał, skafander zakładam w domu.
Wspomniany zestaw odzieżowy związany jest ze stosowaną przeze mnie metodą fotografowania. Jest to – niezależne od warunków siedliskowych – aktywne przemieszczanie się do fotografowanego celu. Mój ubiór pozwala pokonywać rowy, kanały, brodzić w wodzie i błocie. Pozwala poczuć się płazem lub też inną ziemno-wodną istotą. Jest jednak pewne „ale”. Dotyczy ono nieoddychalności skafandra. Jego szczelność to miecz obosieczny, ponieważ z jednej strony chroni przed wilgocią, a z drugiej nie pozwala wydostać się tej generowanej przez organizm. W praktyce oznacza to konieczność ograniczenia wysiłku – w przeciwnym razie bardzo szybko będę mokry od własnego potu. Czy zatem nie lepiej przycupnąć cichcem i niepostrzeżenie wtopić się w otoczenie?
Zasiadka, czyli ćwiczenie cierpliwości
Do niedawna najczęściej wybieraną przez mnie metodą była właśnie ta najpopularniejsza forma, czyli tzw. zasiadka. Polega ona na fotografowaniu poprzedzonym nieruchomym oczekiwaniem na pojawienie się obiektu. Zwykle zajmuje się pozycję siedzącą, mając przed sobą statyw, lub leży się na karimacie, pod przykryciem małego namiotu, siatki maskującej plus garści tzw. „przybrania” (elementów maskujących dostępnych w najbliższym otoczeniu: suche liście, gałązki, wyschnięte glony, warkocze chmielu itp.).
Zasiadka jest skuteczną metodą, lecz w moim przekonaniu ma zasadniczą wadę. Otóż fotograf jest skazany na zestaw zależności. Nie ma żadnego wpływu na to, kiedy przed obiektywem pojawi się nasz bohater. Może się to zdarzyć wówczas, kiedy światła jeszcze nie ma, lub gdy jest już zbyt mocne. Nawet jeśli zwierz pojawi się we właściwym momencie, może zostać tylko na chwilę i to niekoniecznie w ciekawej pozie. Następna zależność: właściwy kąt padania światła a atrakcyjne tło. To także trudna do osiągnięcia w praktyce kombinacja, a to właśnie ona decyduje o plastyce zdjęcia, określającej według mnie w zasadniczym stopniu jego wartość estetyczną. Wielokrotnie, leżąc pod siatką maskującą, zastanawiałem się, co zrobić, żeby chwytać obiektywem możliwie wiele wspomnianych cennych zależności.
Planowanie, czyli jak najmniej zostawiamy przypadkowi
Nad rozlewiskiem zjawiam się przed brzaskiem. Choć widziałem tę scenę tysiące razy, subtelne barwy wschodu słońca wywołują u mnie dreszcz i przyspieszają oddech. Zaczyna się absorbująca przygoda – podejmuję próbę sfotografowania otaczającego mnie piękna.

Na wstępie niespodzianka: te radosne emocje trzeba wygłuszyć, a w zasadzie przekuć w skuteczność działań, co nie jest łatwe. Otaczająca aura szybko może zdominować percepcję, stając się przyczyną fotograficznego niepowodzenia. Widok upragnionych scen powoduje pośpiech i chęć jak najszybszego doń dotarcia. Tymczasem zamiast gorących emocji przyda się nieco chłodnej kalkulacji. Aby osiągnąć cel, czyli fotografować w odpowiednim świetle i na odpowiednim tle, należy wybrać właściwą trasę, a ta niemal zawsze będzie biegła szerokim łukiem. Nie można więc przeć prosto do upragnionego celu tak, jak by tego chciało upojone widokami serce, lecz powoli i z pokorą pokutnika ruszyć w kierunku właściwym – skalkulowanym z myślą o efekcie końcowym. Pośpiech także należy opanować, inaczej wywoła u zwierząt niepokój i w konsekwencji ucieczkę.
Przypinam sprzęt fotograficzny do mobilnej konstrukcji przystosowanej do pokonywania długodystansowych odcinków ślizgania po lodzie oraz do wielogodzinnego pływania. Zasadniczym jej zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa sprzętowi, umożliwienie fotografowi utrzymania pozycji ciała pozwalającej patrzeć przez wizjer oraz umożliwić możliwie bezszelestne przemieszczanie się. Kilka lat zbierania doświadczeń doprowadziło do powstania konstrukcji będącej wypadkową antagonistycznych zależności: bezpieczeństwa, komfortu (choć w tym wypadku to zbyt dużo powiedziane) i minimalizacji gabarytów.
Ruszam w okołokilometrowy marsz po skutym lodem rozległym rozlewisku Odry. Skafander chroni mnie, a konstrukcja pływająca – sprzęt, przed skutkami ewentualnego załamania się lodu.

Światło, czyli rzecz najważniejsza
Jak już wspomniałem, trasa marszu niestety niemal nigdy nie przebiega w linii prostej, ponieważ jest zależna od kąta padania światła i spodziewanej plastyki tła. Kierunek podejścia ma mniejsze znaczenie w pochmurną pogodę, kiedy światło rozproszone dociera z wielu kierunków i równomiernie oświetla fotografowany obiekt. Wtedy liczy się głównie tło. Fotografa najbardziej nęci jednak światło bezpośrednie, nie przechodzące przez grubą warstwę chmur. W przeciwieństwie do rozproszonego światło bezpośrednie jest ciepłe i daje przyjemny dla oka efekt „ciepłego” obrazu. Tym najprzyjemniejszym przy bezchmurnym niebie jest światło wczesnego poranka (niedługo przed wschodem słońca i zaraz po nim) oraz wieczorne (tuż przed zachodem słońca i chwilę po nim). W porannym bezpośrednim, słabym i miękkim świetle kontrasty między jasnymi a ciemnymi partiami obrazu są niewielkie. Cały kadr zatem naświetla się stosunkowo równomiernie, nasycając matrycę aparatu głębią barw.

Fotografie wykonane w zbyt mocnym, tzw. „twardym” świetle są pozbawione delikatnych przejść między poszczególnymi kolorami, a ich zakres tonalny zostaje uproszczony, przyjmując skrajne tony. W praktyce więc fotografie wykonane w twardym świetle słonecznego dnia są mniej użyteczne, ponieważ spłycają występujące w przyrodzie barwy. Pomijam tu oczywiście ewentualny walor dokumentalny. Stąd tak ważna jest pora dnia.
Równie duże znaczenie ma wybór kąta padania światła. Kiedy tylko jest to możliwe staram się podchodzić i fotografować zwierzęta pod światło. Jest to wyłamanie się z jednej z bardziej znanych zasad w fotografii przyrodniczej mówiącej o czytelności fotografowanej sceny. Przeczy to w pewnym sensie walorom dokumentalnym fotografii, ale czy zdjęcie tylko na tym traci? A jeśli nie, to co zyskuje? Kiedyś, przed dziesięcioma już laty, odbierając wywołane slajdy stanąłem porażony urodą jednego slajdu. Zupełnie przypadkowo został wykonany pod światło. Przedstawia startującego łabędzia na ciemnozłotym tle lekkiej mgły. Do dziś odbitka wisi na ścianie, trzymając mnie w swej mocy. Cóż w niej szczególnego? Dla mnie wystarczy jeden aspekt: fotografia taka jest mniej dosłowna, dzięki czemu wciąga do współpracy wyobraźnię widza.

W brzasku rodzącego się dnia docieram na granicę tolerowanej przez zwierzęta odległości. Zmieniam pozycję na mniej je stresującą. Odtąd odległość dzielącą mnie od oparzeliska – wolnej od lodu połaci wody – pokonuję czołgając się. Co kilka metrów robię pauzę, by nie „zakisić” się w skafandrze. Blisko wody obracam się, aby nogi jako pierwsze zsunęły się w toń. Ten moment jest najbardziej ryzykowny, zdarza się bowiem, że lód pęka, mimo że do wody pozostało jeszcze kilka metrów. Oprócz niepożądanego hałasu powoduje to chwilowy dyskomfort braku kontroli nad sytuacją (stąd czasem z mojej osłony przeciwsłonecznej wiszą sople). Na wodzie jednak czuję się już jak u siebie w domu.
Pod światło, czyli zasady są po to, żeby je łamać
Teraz następuje żmudne, co najmniej półgodzinne, pokonywanie dystansu, mające dwa cele: zbliżenie do zwierząt w sposób niewywołujący stresu oraz dotarcie w wybrane miejsce od konkretnej strony, tak abym trafił w „mój” kąt padania światła i miał dużo przestrzeni w tle.

Jaki jest to kąt? Ustawiając się pod światło, czyli w kontrze, niekonieczne, a czasem wręcz niewskazane, jest ustawienie się bezpośrednio w kierunku słońca. Kiedy znajduje się ono poniżej linii horyzontu, ustawiam się tak, by fotografowany obiekt znalazł się na osi między aparatem a spodziewanym miejscem pojawienia się słońca. Nieco później, po wschodzie, przemieszczam się, by osiągnąć kąt wynoszący około trzydziestu stopni względem prostej między mną a nisko zawieszonym nad horyzontem słońcem. Te czynniki decydują o późniejszej plastyce zdjęcia. Wpływa na nią jeszcze kilka innych nie mniej ważnych zależności. Jeśli fotografuję pod światło, niemal zawsze nieco prześwietlam, o mniej więcej 0,7–1,3 EV, względem wskazań światłomierza. W przeciwnym razie fotografowany obiekt wyszedłby na zdjęciu za ciemny. Chcąc uchwycić jego detale, musimy wydłużyć czas naświetlania względem wskazań pomiaru matrycowego lub centralnie ważonego. Wymaga to jednak bardzo częstych potwierdzeń na monitorze aparatu. Zbytnie prześwietlenie może bowiem doprowadzić do przepaleń tła, czyli utraty informacji obrazowej.

W tej metodzie bardzo przydaje się matryca o szerokim zakresie tonalnym. Nie do pobicia pod tym względem są przetworniki tzw. pełnoklatkowe (w lustrzankach Nikona oznaczone symbolem FX). Ustawiam także w aparacie funkcję D-Lighting w najwyższej wartości. Prześwietlanie jest nieco uciążliwe, wydłuża bowiem zwykle i tak długie czasy otwarcia migawki. Podniesienie ISO nie wchodzi tu w grę, ponieważ przy tak słabym świetle wpływa destruktywnie na jakość obrazu. Dlatego moją rzadko przekraczalną granicą w warunkach słabego oświetlenia jest ISO 400 (w wyjątkowo niskoszumiącym Nikonie D3s!). Pomaga za to możliwie pełne otwarcie przysłony, dodatkowo wpływając pozytywnie na pożądane rozmycie nieostrych partii obrazu. Jednak mała głębia ostrości bywa też uciążliwością – narzuca konieczność ciągłej kontroli pola AF. Nawet drobne jego przesunięcie, np. z głowy na skrzydło, może być zgubne. Stąd najbardziej wymagające, ale dające niesamowite rezultaty, jest fotografowanie pod światło scen dynamicznych.

Oszczędność, czyli ograniczamy środki wyrazu, żeby osiągnąć bogate efekty
W pewnym sensie fotografowanie pod światło jest spokrewnione z fotografią czarno-białą, tło powstającego w ten sposób obrazu jest bowiem monochromatyczne. I tu, moim zdaniem, tkwi sedno. Jest nim atrakcyjność niedopowiedzenia, tajemnica wymagająca użycia wyobraźni. Pewna niedosłowność wyrażana w tym wypadku nieco inną drogą niż zwyczajowa fotografia monochromatyczna. Podobne skojarzenia i siłę oddziaływania mają też zdjęcia wykonane w innych sytuacjach monochromatycznych „z natury”, np. w śnieżycy, we mgle lub po prostu z rozległą przestrzenią rozmytą małą głębią ostrości.

Ich estetyczna siła objawiła mi się w pełnej krasie jakieś cztery lata temu, kiedy udało mi się dotrzeć na podmokłą polanę, na której nocowało około trzech tysięcy żurawi. Byłem cały szczęśliwy, lecz mimo bliskiej odległości od majestatycznych żurawi fotografowałem trzy niepozorne kszyki. Tylko dlatego, że znajdowały się na błotku odbijającym bajeczny blask wschodu słońca, a żurawie stały w niewielkiej odległości od ściany krzewów, zlewając się z nimi. Brak odpowiedniego tła spowodował, że niezwykle atrakcyjne zjawisko przyrodnicze, jakim bez wątpienia jest zlotowisko żurawi, nie miało zbyt dużej wartości estetycznej. Dlatego mój obiektyw intuicyjnie wędrował w kierunku kszyków. Rozum próbował jeszcze nieco powalczyć, ale przegrał ze zmysłami.

Jest paru mistrzów świadomych poszukiwań kompozycji decydujących o estetyce obrazu. Na tym polu najwięcej przyjemności sprawia mi oglądanie prac francuskiego fotografa Vincenta Muniera. Na tle typowej fotografii przyrodniczej wyróżniają się one specyficzną ascetyczną kompozycją, nastrojem tajemnicy i niedopowiedzeniem. Zostawiają wiele przestrzeni dla wyobraźni, dlatego można się w nie wpatrywać bardzo długo, a ich energetyzujący ładunek nie słabnie. To wielka wartość każdego artystycznego dzieła.

Prognoza pogody, czyli chmury twoim przyjacielem
Już nocą dostrzegłem mozaikę chmur na niebie. Szykowała się uczta dla zmysłów. Uznawane przez fotografów za najlepsze światło poranne i wieczorne w bezchmurny dzień jest niewątpliwe bardzo atrakcyjne, ale ja wolę niebo nieco bardziej urozmaicone. Odkryłem to pewnego poranka, kiedy podczołgując się do wymarzonych scenek związanych z batalionami, stwierdziłem, że atrakcyjnie wyglądające dotąd bezchmurne niebo zasnuły chmury, zostawiając jedynie kilka prześwitów. Dostrzegłem wówczas, że pod tymi miejscami rozlewa się na wodzie blask niecodziennego i subtelnego koloru. Udało mi się „złowić” kilka batalionowych kadrów na jego tle. Okazały się w pewnym sensie „odkryciami”, ponieważ ich plastyka barw i subtelny kontrast były mi dotąd nieznane. Urzekły mnie, dlatego kolejne dni upłynęły mi na poszukiwaniu podobnych sytuacji.
Tamto doświadczenie sprawiło, że od jednolitego nieba wolę atmosferyczne niuanse. Jest jeszcze jedna zaleta – przy takim delikatnym filtrze z cienkich chmur światło dłużej zachowuje swoje poranne walory, a to przekłada się na zwiększoną dawkę radości fotografowania.

Radość z obcowania z przyrodą, czyli nie samą fotografią człowiek żyje
Podpływam do łabędzi krzykliwych. Zachodnia Polska to zimowisko tych ptaków przybyłych z północno-wschodniej Europy, a czasem nawet z Syberii. Gościmy je kilkanaście tygodni, dzięki czemu zima staje się jeszcze piękniejsza. Ostrożnie obieram kurs na ptaki, które swoim zachowaniem i układem ciała tworzą atrakcyjne kompozycje. W pobliżu tokuje kilka osobników. Przestrzeń przeszywają ich donośne głosy przypominające trąbkę. Niezwykle piękne dźwięki. Z niedużej odległości są wręcz przeszywające! Nagle pomiędzy moją łupinkę a tokujące łabędzie spadają z nieba kolejni okresowi goście. To gęsi, głównie zbożowe i białoczelne. Otaczają wszystko żywym, hałaśliwym kordonem tysięcy ciał. Niesamowity spektakl natury! Jeden z najpiękniejszych przejawów jej potęgi. Pomimo niemałych rozmiarów gęsi zdecydowanie ustępują wielkością łabędziom, które teraz wyglądają jak białe wyspy na ciemnym jeziorze.

Zgiełk trwa chwilę i gęsi odlatują. Łabędzie tymczasem weszły na pobliską krę i rozpoczęły toaletę. Niełatwo im się wgramolić przy swej masie – w świecie ptaków to waga superciężka. Jest sposobność do uchwycenia ciekawego kadru.
Po chwili ptaki tokują, wygląda to bardzo efektownie, ustawiają się naprzeciw siebie i potrząsają głowami, głośno śpiewając (czy może trąbiąc). Po chwili ptaki zaczynają się na przemian nieco unosić i rozprostowując skrzydła, intensywnie „tupią” w wodę. Spektakl trwa w najlepsze, lecz słońce zdążyło już wzejść wysoko nad horyzont, przepalając swoim światłem wszystkie jasne barwy.

Odkładam sprzęt i przyglądam się z bliska tym niezwykłym stworzeniom. Kiedy przysłuchuję się cichym pomrukom i dźwiękom zbliżonym do pogrywania trąbki, wyobraźnia podsuwa mi obrazy ich ojczyzny. Wkrótce, z nastaniem wiosny odlecą z powrotem na swoje mokradła. Tego dnia udało mi się sfotografować łabędzia z obrożą, dzięki niej wiemy, że ptak ten pochodzi z Łotwy.
Czy wiedza o ptakach pomaga w ich fotografowaniu? Myślę, że tak, lecz nawet gdyby było inaczej, to na pewno jej zdobywanie podnosi radość obserwacji – uzupełnia wrażenia zmysłowe.
Powrót, czyli dbamy o siebie i sprzęt
Powrót ze zdjęć jest szybszy niż docieranie na miejsce, lecz na początku dalej zachowuję się bardzo ostrożnie, by nie płoszyć ptaków. Wyjście na lód to zabawa przypominająca harce młodych foczek. Trzeba wskoczyć na zmrożoną powierzchnię i od razu przyjąć pozycję leżącą na brzuchu, inaczej pokrywa pęknie. Później chwila niezdarnego czołgania się w napięciu wywołanym przez trzaskający lód aż do chwili dotarcia w bezpieczniejszy rejon. Stamtąd na czworakach można odejść na odległość niewywołującą stresu u ptaków. Potem spacer do samochodu, gdzie ma miejsce kolejna atrakcja dnia, czyli zdjęcie skafandra. Ta czynność niejednokrotnie okazała się bardziej wyczerpująca niż cała reszta. Zwłaszcza zimą, kiedy grubość odzieży jest większa, a mróz usztywnia skafander, zamieniając go w rycerską zbroję. W skrajnych przypadkach niczym sparaliżowany z trudem zginałem się, by wejść do auta i jako częściowo lodowa rzeźba wracałem do domu. Po półgodzinnym odtajaniu udawało się opuścić niewolę skafandra. Czuje się wtedy oddech wykonany całym ciałem. Cudowne uczucie.

Wnosząc sprzęt fotograficzny do domu, pamiętam o jego zabezpieczeniu przed wilgocią znajdującą się w ciepłym powietrzu. W zamkniętej torbie fotograficznej lub owinięty w wodoszczelny worek (założony na zimnym powietrzu!) jest od niej odizolowany i spokojnie może dochodzić do domowej temperatury. Ostatnim etapem w fotograficznym rozkładzie owocnego dnia jest zgranie materiału, edycja i obróbka kilku kluczowych ujęć (zostaje zwykle 1–5%). W procesie tym natychmiast doceniam cały wysiłek włożony w dopracowanie zestawu kombinacji światła, tła, perspektywy i wielu technicznych aspektów. Dzięki nim ostateczna obróbka graficzna jest szybka, pozbawiona ingerencji w najistotniejsze cechy obrazu i kompozycji. Zapewnia najwierniejsze odwzorowanie istniejącej w przyrodzie urody, niekiedy wręcz magicznej.
Zobacz podobne poradniki
Odkrywanie mikroświatów - „urlopowy” dzień z życia fotografa przyrody

Jak zrobiłem to zdjęcie – Piotr Chara, czyli wiosenny dzień z życia fotografa przyrody

Krajobraz – poradnik fotograficzny

W poszukiwaniu stylu. Część 1.

Komentarze






Artykuł jest super!Ja też należę do bezkrawych łowców dla których przyroda jest głównym tematem zdjęć.
Co prawda posiadam tylko amatorski sprzęt marki Nikon,ale staram się jak najlepiej wykożystać.
Też myślałem na początku,że mając tylko sprzęt profesjonalny można uprawiać taki rodaj fotografii.
Ale liczy się nie sprzęt a pasja i serce jakie się w to wkłada.A wtedy nawet takim "szajsem" jakim jest według
inernałtów lustrzanka NIKON D3000 + NIKKOR 55-200mm VR można robić udane zdjęcia.

2011.04.15 19:22 Bezkrwawy łowca :
Co prawda posiadam tylko amatorski sprzęt marki Nikon,ale staram się jak najlepiej wykożystać.
Też myślałem na początku,że mając tylko sprzęt profesjonalny można uprawiać taki rodaj fotografii.
Ale liczy się nie sprzęt a pasja i serce jakie się w to wkłada.A wtedy nawet takim "szajsem" jakim jest według
inernałtów lustrzanka NIKON D3000 + NIKKOR 55-200mm VR można robić udane zdjęcia.

Nieco więcej o sprzęcie padło w tym materiale: http://www.szerokikadr.pl/fotograf_miesiaca/piotr_chara
Według wywiadu z autorem, zdjęcia w artykule pochodzą głównie z obiektywów:
http://www.nikonusa.com/Nikon-Products/Product/Camera-Lenses/2171/AF-S-NIKKOR-400mm-f%252F2.8G-ED-VR.html
http://www.nikonusa.com/Nikon-Products/Product/Camera-Lenses/2172/AF-S-NIKKOR-500mm-f%252F4G-ED-VR.html
Ja tymczasem trwam w szoku, że Piotr Chara, mimo nieprzekraczania bariery ISO 400 w obawie o utratę jakości, nie korzysta z dobrodziejstw formatu RAW (tj. zakładam, że z niego nie korzysta, skoro wspomina o ustawieniu D-Lighting, które dla zapisu NEF nie ma przecież znaczenia, poza szybszym zapychaniem bufora).

Hej, administracjo, może by tak poprawić automatyczne osadzanie znaczników a w komentarzach, tak, aby się też gdzieś kończyły? ;)
Spróbuję tym razem zamieścić same linki:
http://www.szerokikadr.pl/fotograf_miesiaca/piotr_chara
http://www.nikonusa.com/Nikon-Products/Product/Camera-Lenses/2171/AF-S-NIKKOR-400mm-f%252F2.8G-ED-VR.html
http://www.nikonusa.com/Nikon-Products/Product/Camera-Lenses/2172/AF-S-NIKKOR-500mm-f%252F4G-ED-VR.html





Bardzo ciekawy artykul. Zmobilizowal mnie do wstania dzisiaj o 4 nad ranem i wypadu nad wode (az zmobilizowany jeszcze nie jestem zebym sie zdobyl na "danie nura" ale kto wiem - moze kiedys:)) Z oklo 100 zdjec zostalo jedno z ktorego jestem zadowolony - udany wypad :) Pozdrawiam i dziekuje za tekst.


