Jak zrobiłem to zdjęcie – Mikołaj Grynberg, czyli niedokończona kolekcja mistrzów
W cyklu „Jak zrobiłem to zdjęcie” oddajemy głos fotografom, którzy opowiadają o kulisach powstania jednej ze swoich prac. Postanowiliśmy zwrócić uwagę czytelników na ujęcia nietypowe, niekoniecznie największe hity bohaterów artykułu. W zależności od preferowanego gatunku każdy fotograf skupia się na innych aspektach powstawania obrazu. W dwudziestej pierwszej części serii rozmawiamy z Mikołajem Grynbergiem – portrecistą i dokumentalistą.
Kiedy byłem młodym, początkującym jeszcze fotografem, uważałem, że powinienem robić zdjęcia ważne. Wymyśliłem sobie, że będę portretował swoich mistrzów – spisałem nawet listę postaci, które szanuję. Byłem pełen zapału, ale moje zadanie okazało się niezwykle trudne – nie dość, że wybrałem sobie bardzo trudnych do przekonania bohaterów, to jeszcze wkrótce zaczęła mnie wyprzedzać specyficzna fama. Ale zacznijmy od początku.
Spektakl Profesora Bardiniego
O spotkanie z pierwszą osobą na mojej liście – profesorem Aleksandrem Bardinim – zabiegałem dwa lata. Wiedziałem, że bardzo nie lubi być fotografowany, ale liczyłem na nieco szybszy sukces w tej materii. Nie poddawałem się jednak i nagle, po dwóch latach przypominania się – profesor się zgodził. Zapytał tylko, jak ma się ubrać.
Aleksander Bardini często grał we własnych ubraniach, dlatego poprosiłem o rzeczy, które miał na sobie w kilku szczególnie ważnych dla mnie filmach. Do studia przywiozłem profesora ze sporą walizką. Przebrał się w pierwszy zestaw, a potem odegrał przede mną przedstawienie, którego nigdy nie zapomnę. Cudownie parodiował znanych aktorów, przebierał się w kolejne stroje, tryskał energią. Byłem zachwycony. Warto było się narzucać przez te długie lata, bo ostatecznie dostałem więcej, niż mogłem sobie wymarzyć.
Po kilku dniach pokazałem profesorowi odbitki, a on pogłaskał mnie po głowie i powiedział: „To co, Grynberg – pora umierać”. I jak powiedział, tak zrobił…
Podwożę Turowicza na dworzec
Drugi na mojej liście był Jerzy Turowicz – on również nie lubił być fotografowany. Początkowo myślałem nawet, że jest do mnie uprzedzony, ale wspólni znajomi przekonywali, że problemem nie jestem ja, tylko ogólna niechęć redaktora do stawania przed aparatem. Poradzono mi, żebym przy najbliższej okazji, kiedy redaktor będzie w Warszawie, zaproponował mu podwiezienie na dworzec. Zawsze szukał jakiejś przyjaznej duszy, która pomoże mu dojechać na pociąg. Oczywiście nie zamierzałem go oszukiwać i od razu przyznałem się do podstępu, ale na szczęście pan Jerzy – może z wdzięczności? – zgodził się, żebyśmy po drodze na dworzec zajrzeli na chwilę do studia.
Na miejscu okazało się, że przełomu nie było – po pierwszym zdjęciu pan Turowicz wstał i chciał wychodzić. „Jedziemy już?” zapytał. Musiałem być stanowczy, ponieważ bardzo zależało mi na tych zdjęciach. Jednak nastawienia modela nie zmieniłem i redaktor do końca sesji nie poczuł się komfortowo. Odwracał się od aparatu, przysłaniał twarz dłonią, wyraźnie się męczył. Z radością powitał moment, kiedy musieliśmy już ruszać na dworzec. Zgodnie z obietnicą odwiozłem pana Jerzego na pociąg i pożegnałem, mówiąc, że niebawem prześlę fotografie.
Niestety Jerzy Turowicz nie zdążył obejrzeć tych portretów – zmarł, zanim zdążyłem zrobić odbitki. Zacząłem zauważać pewną niepokojącą prawidłowość. Jak się później okazało – nie tylko ja.
Przybora na przełamanie
Półtora roku później postanowiłem odezwać do kolejnego z moich mistrzów – Jeremiego Przybory. Wahałem się, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Udało mi się dodzwonić. Jakież było moje zdziwienie, gdy w słuchawce usłyszałem: „Grynberg? Dziękuję, już o panu słyszałem”. Oniemiałem. Okazało się, że zyskałem w środowisku niechcianą sławę tego, któremu lepiej nie pozować, bo może się to źle skończyć. Bardzo źle.
Przyznam, że przeszła mi przez głowę taka myśl, ale przegoniłem ją jako absurdalną. Mimo to czułem się niezręcznie, namawiając do pozowania. Od zawsze bardzo interesowały mnie osoby w podeszłym wieku (ze względu na ich doświadczenie życiowe, spojrzenie z dystansu), dlatego zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy później któryś z moich bohaterów może odejść z tego świata. Przecież to nie ja przynosiłem pecha – to niemożliwe, prawda?
Pan Jeremi zgodził się na sesję, a ja – z duszą na ramieniu – zrobiłem mu portret. Żył później jeszcze długo. „Klątwa” została zdjęta. Uff.
Projekt bardzo osobisty
Prezentowane zdjęcia nie były dotąd nigdzie publikowane – funkcjonowały jedynie w obiegu towarzyskim. Co prawda portrety profesora Bardiniego i redaktora Turowicza zostały nagrodzone w konkursie Ilforda, ale poza tym widziały je tylko osoby bezpośrednio zainteresowane. Portret pana Jeremiego Przybory dałem w prezencie jego synowi, a profesor Bardini spogląda do dzisiaj na gości warszawskiego Teatru Powszechnego.
Nie zrealizowałem swojego projektu sportretowania mistrzów – po drodze zmieniły się moje priorytety. Jednak wciąż fotografuję w zasadzie wyłącznie ludzi dla mnie ważnych. Wszystkie moje zdjęcia są w pewnym sensie osobiste – choćby ze względu na to, jak wiele uwagi im poświęcam. Fotografuję na czarno-białej kliszy, a w wypadku fotografii opisywanych w artykule odbitki były dodatkowo tonowane i ręcznie kolorowane, więc są to prace unikatowe (gdybym dziś miał je przygotować ponownie, wyglądałyby inaczej niż wersje sprzed lat, ponieważ przy tej metodzie pracy nie da się dwukrotnie uzyskać idealnie takich samym efektów). Każda odbitka jest na swój sposób wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju – tak jak ludzie, którzy zostali na nich przedstawieni.
O autorze
Mikołaj Grynberg pisze sam o sobie, że jego praca to dialog z otaczającą go rzeczywistością. Można też odnieść wrażenie, że w tym obserwowanym świecie najbardziej interesują go – jako psychologa z wykształcenia – emocje. I choć fotografią zajmuje się od przeszło dwóch dekad, wszystkie jego prace łączy ten stały motyw. Może dlatego nie sposób być wobec nich obojętnym, i to bez względu na zróżnicowaną tematykę.
Najnowsza książka Mikołaja Grynberga Ocaleni z XX wieku (Świat Książki 2011) to ilustrowane portretami wywiady ze starymi ludźmi, którzy przeżyli koszmar Zagłady i całego stulecia.
Wcześniej, w roku 2010, ukazał się album Auschwitz – Co ja tu robię?, przewrotnie ukazujący nie sam obóz w Oświęcimiu, lecz ludzi, którzy odwiedzają go współcześnie. Książce towarzyszyła wystawa prezentowana w Polsce, Rosji i Szwecji.
Owocem szeroko zakrojonego przedsięwzięcia logistycznego była wystawa „Dużo Kobiet” – portrety wykonane w dziewięciu miastach świata; w 2009 roku opublikowano te fotografie w formie albumu, a wystawa gościła w galeriach na całym świecie.
Obejrzyj wywiad z Mikołajem Grynbergiem w naszym dziale „Fotograf miesiąca”.
Strona fotografa: grynberg.pl
Zobacz podobne poradniki
Jak zrobiłem to zdjęcie – Bogdan Krężel, czyli potknięcia przekute w sukces
Jak zrobiłem to zdjęcie – Krzysztof Gierałtowski, czyli zawsze może być lepiej albo co najmniej inaczej
Jak zrobiłem to zdjęcie – Krzysztof Gierałtowski, czyli zawsze może być lepiej albo co najmniej inaczej
W drugiej części cyklu "Jak zrobiłem to zdjęcie” rozmawiamy z Krzysztofem Gierałtowskim o książce ”Ludzie i czas / Portret bez twarzy”.
Jak zrobiłem to zdjęcie – Jacek Poremba, czyli portret osobisty
Jak zrobiłem to zdjęcie – Chris Niedenthal, czyli skarb odnaleziony po latach