Jak zrobiłem to zdjęcie – Krystian Bielatowicz, czyli od cyfry do wielkiego formatu
W cyklu „Jak zrobiłem to zdjęcie" oddajemy głos fotografom, którzy opowiadają o kulisach powstania jednej ze swoich prac. Postanowiliśmy zwrócić uwagę czytelników na ujęcia nietypowe, niekoniecznie największe hity bohaterów artykułu. W zależności od preferowanego gatunku każdy fotograf skupia się na innych aspektach powstawania obrazu. W dwudziestej części serii rozmawiamy z Krystianem Bielatowiczem, który dokumentuje znikające kultury Ameryki Łacińskiej.
Wstęp
W 2010 roku pojechałem na dwa miesiące do Meksyku fotografować potomków Majów. Taki przynajmniej był plan. Opowiem o losach fotografii, którą początkowo odrzuciłem jako nieudaną, a która ostatecznie zastąpiła zdjęcie nagrodzone w prestiżowym konkursie. Między jednym a drugim wydarzeniem minął rok. Ale zacznijmy od początku.
Nieśmiertelni i nieoczekiwana zmiana planów
Projekt Nieśmiertelni miał być pierwszym, który zamierzałem zrealizować kamerą wielkoformatową. Jednak taki aparat (Sinar F, 4×5 cali) udało mi się kupić dopiero kilka dni przed wyjazdem, dlatego uczyłem się go już w trakcie pracy na miejscu. Na wszelki wypadek wziąłem więc ze sobą część cyfrowego ekwipunku (pełnoklatkową lustrzankę Nikona i kilka obiektywów stałoogniskowych). Wolałem się zabezpieczyć.
Planowałem dwumiesięczny pobyt. Zacząłem pracę w małej wiosce nieopodal Teotihuacán. Miałem tam spędzić zaledwie parę dni, ale zostałem aż półtora tygodnia. Znajomy Polak mieszkający na miejscu poznał mnie ze starym Indianinem imieniem Nahui. Pochodzi on z plemienia Mexica (Azteków), które bardzo mnie zainteresowało – nie tylko dlatego, że ciekawi mnie ta kultura, ale też ze względów wizualnych (Aztekowie mają charakterystyczne rysy twarzy), więc postanowiłem poświęcić mu część czasu zarezerwowanego planowo na fotografowanie Majów.
Okazało się, że Mexiców jest bardzo niewielu – została już mała liczba „rodowitych” Azteków (cudzysłów ponieważ nawet oni nie mogą już być w 100% Aztekami), którzy nie dość, że wyglądają jak swoi przodkowie, to jeszcze kultywują ich tradycje. Chciałem ich dobrze poznać, zanim przejdę do fotografowania. Dobrą okazją były wspólne poszukiwania odpowiednich miejsc do portretów, które miałem w głowie. Ludzi już miałem, potrzebowałem jeszcze właściwego tła.
W poszukiwaniu tła
Na prezentowanym zdjęciu widać jednego z trzech synów Nahuiego – pierwszego przedstawiciela plemienia Mexica, którego poznałem. Mężczyzna jest umalowany w sposób symbolizujący śmierć, a w ręku trzyma kauczukową piłkę używaną do gry w pelotę – tradycyjną aztecką grę. Nahui i jego synowie przebierają się w tradycyjne stroje, które sami zrekonstruowali na podstawie historycznych źródeł, i tańczą w hotelach oraz restauracjach dla turystów. W ten sposób zarabiają na życie. Jednak kostiumy wykorzystują również prywatnie podczas obchodów tradycyjnych świąt, dlatego nie jest to jedynie „szopka” na pokaz, lecz wyraz rzeczywistego przywiązania do korzeni i niezgody na odejście tradycji w zapomnienie.
Jeździliśmy wspólnie po okolicy w poszukiwaniu odpowiedniej lokalizacji – potrzebowałem albo gładkiej ściany, albo muru ze wzorem, który dobrze by zagrał z malunkiem na ciele mężczyzny. Potrzebowałem też miękkiego światła i cienia, co w Meksyku nie jest zadaniem łatwym. W końcu ktoś zaproponował ścianę kościoła, która okazała się idealna. Pozostało zrobić zdjęcia.
Oczywiście skupiłem się na wielkim formacie – taki w końcu był plan. Jednak na wszelki wypadek zrobiłem dodatkowo kilka zdjęć lustrzanką cyfrową, którą wykorzystywałem też w sytuacjach, w których wielki format nie wchodził w grę (np. kiedy potrzebny był nietypowy punkt widzenia lub gdy brakowało światła).
Fakt, że korzystałem z kamery wielkoformatowej, oraz szczególna atmosfera, która towarzyszy rozkładaniu takiego zestawu, sprawiły, że bohaterowie moich zdjęć traktowali mnie wyjątkowo – oni również czuli, że to nie jest typowy sposób fotografowania. Ponieważ cała operacja trwa dość długo, mieliśmy też dużo czasu na rozmowy, dzięki którym dobrze się poznaliśmy.
Cyfra na ratunek
Po powrocie (nie wywoływałem klisz na miejscu, więc rezultaty zobaczyłem dopiero w Warszawie) okazało się, że fotografia z sinara jest nieostra i zaświetlona – to niewątpliwie efekt stawiania pierwszych kroków w fotografii wielkoformatowej. Zdarza się. Odrzuciłem ją na rzecz „perfekcyjnej” wersji cyfrowej. Cieszyłem się z zapobiegliwości, która zabroniła mi ślepo ufać instynktowi i podpowiedziała, że skoro zamierzam skoczyć od razu na głęboką wodę wielkiego formatu, nie zaszkodzi się zabezpieczyć.
Byłem zadowolony z tego zdjęcia. Okazało się, że nie tylko ja, ponieważ stanowiło ono część zestawu, który zdobył pierwszą nagrodę w kategorii „Portret – reportaż” konkursu BZ WBK Press Foto w 2010 roku. Zamieściłem je też na swojej stronie internetowej.
Zmiana kierunku
Minął rok, a ja powoli nabierałem cieplejszych uczuć do tego „nieudanego” ujęcia z wielkiego formatu. Aż w końcu podjąłem decyzję o zastąpieniu fotografii cyfrowej zdjęciem nieostrym i zaświetlonym. Przestała mnie pociągać perfekcja cyfry, zacząłem z otwartymi ramionami witać niedoskonałości związane nawet z najbardziej pieczołowicie przeprowadzaną pracą na filmie. Prawdziwe życie jest niedoskonałe, a daleką przeszłość zwykliśmy pielęgnować we wspomnieniach przez filtr zmiękczający, bez wszystkich szczegółów – czyli dokładnie tak, jak to wygląda na tej fotografii. Do tego wielki format, który jest techniką bardzo starą, idealnie pasuje do tematu, którym się zajmowałem.
Myślę, że w ten sposób dokonało się moje odejście od fotografii podróżniczej (początkowo w kolorze, później w mniej dosłownej czerni i bieli) w stronę fotografii autorskiej. Zresztą Nieśmiertelni, czyli projekt, który miał potrwać dwa miesiące, nie dość, że przedłużył się o kolejne wyprawy do Ameryki, to jeszcze był impulsem do realizacji książki Milpa. Ale to już zupełnie inna historia.
O autorze
Krystian Bielatowicz (1978) – Fotograf, archeolog, podróżnik, filmowiec.
Polak urodzony w stolicy kraju zlińskiego, niegdysiejszym mieście Gottwaldov. Wychował się na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Ukończył archeologię Ameryki Łacińskiej na Uniwersytecie Warszawskim.
Specjalizuje się w fotoreportażu społecznym, portrecie i fotografii podróżniczej. W 2008 roku rozpoczął współpracę z Nikon Polska oraz portalem Szeroki Kadr, dla którego realizuje projekty multimedialne. Jest wykładowcą Akademii Nikona, w ramach której prowadzi warsztaty fotoreportażu oraz kieruje fotoekspedycjami, m.in. na Kubę, do Nowego Jorku i Gwatemali. Jest właścicielem agencji A PRO POSITIVE.
Jego fotografie publikowane były w prasie polskiej i zagranicznej, m.in. w: „Newsweek Polska”, „National Geographic Polska”, „National Geographic Traveler”, „Polityce”, „Dużym Formacie”, „Przekroju”, „The Virginia Quarterly Review” (USA), „Private Magazine” (Włochy), „El Comercio” i „Caretas” (Peru).
Swoje prace prezentował na wystawach m.in. w Nowym Jorku, Limie, Cuzco, Arequipie, Warszawie, Łodzi, Krakowie, Gdańsku, Toruniu, Lublinie, Zakopanem.
Obejrzyj wywiad z Krystianem Bielatowiczem w naszym dziale „Fotograf miesiąca”.
Strona fotografa: www.bielatowicz.com
Zobacz podobne poradniki
Projekt długoterminowy. Część 1

Projekt długoterminowy. Część 2

Jak zrobiłem to zdjęcie – Bart Pogoda, czyli podróż na koniec świata

Fotoreportaż

Komentarze


Cha!. Ależ mnie ucieszyła ta wypowiedź.
Nie, że zdjęcie nieudane! Lub z powodu fascynującej opowieści. Ale dlatego, że właściwie wszyscy mamy takie nieudane zdjęcia, których jakoś nie chcemy się pozbyć, a w końcu zaczynamy widzieć w nich same zalety. :) Pewnie można by to jakoś wyjaśnić?
Co ciekawe, nieudane zdjęcia możemy też uzyskać cyrówkami. Jeżeli nie chcemy poddać się "inteligencji" ich systemów, a próbujemy, wg naszej wiedzy lub wyobraźni (co często kamerki czynią lepiej od nas! hehe :)…
Albo właśnie dlatego, że ulegamy programowym możliwościom naszych maszynek.
Jakiś czas temu przyszło mi do głowy ogłoszenie takiego contest (konkursu), na "moje ulubione-nieudane zdjęcie". Zdjęcie, które wg wszelkich standardów jest nieudane, ale jednak dobre. Czyli coś w sobie ma.
Ale kto chciałby się tego podjąć? Albo kto miałby być sędzią takich zawodów nieudanych fotografii? Albo, która fotka jest już, lub jeszcze nieudana?
A najlepsza, miałaby być ta najgorsza? Sam nie wiem?
Chyba najlepszym rozwiązaniem, byłby blog-dyskusja, w którym sami ocenialibyśmy (w sensie: podziwiali :) swoje :0błędne fotki. Jeżeli ktoś miałby odwagę przyznawać się do błędów i nie opluwać innych?
Do tych wynurzeń skłonił mnie tekst zamieszczony na tej stronie i stąd moja odpowiedź, i ta dziwaczna propozycja - pytanie?…
Rozumiem, że użytkownicy Nikona błędów nie popełniają!, tzn ich kamery.
Rozumiem, że użytkownicy Canona błędów nie popełniają!, tzn ich kamery.
Rozumiem, że użytkownicy Pentaxa błędów nie popełniają!, tzn ich kamery.
adres na facebooku…
Klosowicz

Coś krótka ta lista... ;-) A gdzie inny sprzęt? :-)
Pomysł na konkurs "Nieudane fotki" na pierwszy rzut oka nie jest trywialny. Ale nie można popadać w sprzeczność i uzasadniać konkursu jako "najlepsze nieudane fotki". To oxymoron, a i z logiką jest na bakier. Jeśli mamy podsyłać "nieudane kiedyś" fotki, a teraz "dobre lub b. dobre", to znaczy, że podsyłamy te ostatnie, czyli jedne z lepszych. A przecież warunkiem konkursu miałyby być zdjęcia "nieudane". :-) c.b.d.u.
Z tego powodu sugeruję stworzenie co najwyżej galerii "nieudanych zdjęć", a nie konkursu. Galerii, gdzie każdy z nas mógłby je oceniać, a autor wyjaśniać dlaczego mu się jego zdjęcie po czasie spodobało.
Pozdrawiam

"Przestała mnie pociągać perfekcja cyfry, zacząłem z otwartymi ramionami witać niedoskonałości związane nawet z najbardziej pieczołowicie przeprowadzaną pracą na filmie. Prawdziwe życie jest niedoskonałe..."
Mam takie same odczucia.
Do kolegów, którzy się wypowiedzieli nt. konkursu "nieudanych zdjęć". W kontekście tego artykułu "nieudane zdjęcie" to nie jest to, które naprawdę jest nieudane, ale takie, o którym MYŚLELIŚMY, że jest nieudane, bo nie dorośliśmy jeszcze do niego. To może brzmieć absurdalnie - że nie dorośliśmy do zdjęcia, które sami zrobiliśmy? Ale tak rzeczywiście bywa i to nierzadko.
Często czuję przemożną chęć sfotografowania czegoś, co widzę, ale nie wiem dlaczego. Takie zdjęcie potem leży nawet kilka lat, aż doznaję olśnienia. Nasz podświadomość wie więcej niż nasza świadomość. Fotografia to też fascynująca przygoda w poznawaniu samego siebie.