Jak zrobiłam to zdjęcie – Anita Andrzejewska, czyli lirycznie w czerni i bieli
W cyklu „Jak zrobiłem to zdjęcie” oddajemy głos fotografom, którzy opowiadają o kulisach powstania jednej ze swoich prac. Postanowiliśmy zwrócić uwagę czytelników na ujęcia nietypowe, niekoniecznie największe hity bohaterów artykułu. W zależności od preferowanego gatunku każdy fotograf skupia się na innych aspektach powstawania obrazu. W piątej części serii rozmawiamy z Anitą Andrzejewską – fotografką specjalizującą się w czerni i bieli.
Wstęp
Zajmuję się fotografią czarno-białą. Nie pociągają mnie natłok informacji i mocne osadzenie w rzeczywistości koloru. Ograniczając paletę do skali szarości, osiągam pewien stopień wyabstrahowania i metamorfozy obrazu świata, co bardzo mi odpowiada. Oszczędność i prostota środków wyrazu pozwalają klarownie przekazać moją wizję.
Wstrzemięźliwy analog

Ponieważ robię zdjęcia na kliszy, nie strzelam aparatem jak z karabinu maszynowego – daleko mi do cyfrowej rozrzutności. Z ostatniej dziesięciotygodniowej wyprawy przywiozłam 20 filmów małoobrazkowych, czyli naświetliłam 720 klatek. Analog wymaga dyscypliny. Dla mnie największą częścią procesu fotografowania jest szukanie motywów, oswajanie ludzi i przestrzeni. Świadome robienie zdjęć oznacza dla mnie, że nie muszę robić kilkunastu ujęć tego samego motywu. Oczywiście nie mówię tu o przypadku fotografowania ruchomych, nieprzewidywalnych obiektów, gdzie aparat cyfrowy sprawdza się znakomicie.
Moje prace nie bazują na koncepcie – nic sobie nie zakładam, nic nie muszę. Wynikają z osobistej potrzeby utrwalenia tego, co spostrzegam w momencie intensywnej koncentracji. Opowiadają o moich spotkaniach z ludźmi, przestrzenią, przedmiotami. Myśl o odbiorcy zaczyna się dopiero wraz z decyzją o publikacji lub ekspozycji zdjęcia. Celem wyjazdu nie jest dla mnie zwiedzanie konkretnych miejsc, celem jest podróż sama w sobie. Podoba mi się myśl pisarza Nicolasa Bouvier: „podróż otwiera przed nami drugie życie”. Poznajemy nie tylko nowe miejsca i ludzi, ale wychodzimy ze swoich codziennych ról, zostawiamy w domu przyzwyczajenia i otwieramy się na nowe zdarzenia, przyglądamy się sobie w nowych sytuacjach. O tym opowiadam językiem fotografii.
Nieprzyjazna irańska pustynia
Prezentowane zdjęcie zrobiłam w czasie jednej z kilku samotnych podróży po Iranie. Mimo przestróg zaprzyjaźnionych Irańczyków zdecydowałam się na wyprawę do Sistanu i Beludżystanu, pustynnej prowincji blisko wschodniej granicy z Pakistanem i Afganistanem, która ma fatalną opinię niebezpiecznej krainy nieokrzesanych przemytników opium i porywaczy.
To rejon, gdzie życie toczy się według własnych reguł, a władza z Teheranu rozstawia na drogach patrole policyjne, kontroluje bagaże pasażerów autobusów i samochodów, ale nie jest w stanie powstrzymać wielbłądów szmuglujących narkotyki, paliwo i broń z i do pobliskiego Afganistanu i Pakistanu.
Z doświadczenia wiem, że negatywne opinie często wynikają z nieprzystawalności światów, które żyją obok siebie pełne uprzedzeń, niewiele wiedząc o sobie nawzajem. Wielokrotnie w takich właśnie napiętnowanych i wykluczonych miejscach (Iran, Pakistan, Birma) spotkałam się z wielką życzliwością i gościnnością ofiarowaną w zamian za okazane autentyczne zainteresowanie i szacunek.
Pierwszy wieczorny spacer po Zahedanie nie wprawił mnie w dobry nastrój. Na brudnym bazarze, zbitym z blachy falistej, rozbiegane oczka handlujących zdradzały nieczyste interesy, a ja z moim aparatem fotograficznym czułam na sobie ich niechętny wzrok i wiedziałam, że jestem wśród tych mężczyzn intruzem. I wtedy użyłam aparatu jako pretekstu, który stanowił usprawiedliwienie mojej obecności w tym świecie. Cierpliwe fotografowanie detali, przedmiotów, towarów, zjednało mi w końcu niechętnych kupców. Obserwowaliśmy się nawzajem, oni rozbawieni, co ciekawego może być w indykach na tle odrapanej ściany, przed którymi uwijam się w różnych pozach, szukając dobrego ujęcia.
Świetlista droga, czyli kreacja w plenerze
Po długich poszukiwaniach poznałam Ahmada, archeologa i Vahideh, młodą tłumaczkę, którzy pomogli mi zorganizować podróż w najciekawsze miejsca prowincji i załatwili zezwolenia na przejazd przez policyjne checkpointy. Wynajętą taksówką przez kilka dni jeździliśmy od wsi do wsi. Zdjęcia stamtąd przywołują wspomnienia zdarzeń i obrazów z tej podróży.

Patrząc na fotografię, która jest główną bohaterką mojej opowieści, przypominam sobie sylwetki skalistych, łysych gór, które wystają jak dryfujące wyspy z płaskiego oceanu piachu przeciętego prostą szramą asfaltowej drogi. Powietrzna perspektywa przymglona wirującymi ziarnkami piasku tworzy obraz na podobieństwo japońskich drzeworytów. Co jakiś czas mijaliśmy skupiska koślawych glinianych chat i porzucone obok drewniane łódki, na wpół zatopione w piasku. Surrealne rekwizyty tego melancholijnego krajobrazu pochodzą z całkiem jeszcze niedawnych czasów, kiedy wielkie jezioro Hamun było pełne wody, a mieszkańcy opustoszałych zagród trudnili się rybołówstwem. Jezioro zasilane było wodami rzeki płynącej z odległego o kilka kilometrów Afganistanu, a wyschło, kiedy po inwazji amerykańskiej zmieniono jej bieg. Ze spękanego, suchego dna sterczy Kuhe Chadże, wzgórze z ruinami antycznego skalnego miasta sprzed dwóch tysięcy lat. Teraz po jeziorze prują tylko szybkie jak strzała auta przemytników i dryfują stada dzikich wielbłądów, pomieszane ze szkolonymi dromaderami szmuglerów, które swobodnie przenoszą ładunek z opium przez afgańsko-irańską granicę.
Prosty pejzaż, który fotografowałam podczas naszej podróży, zawiera w sobie wszystkie cztery żywioły: ziemię stykającą się z powietrzem nieba, ogień zachodzącego słońca i wodę, obecną we wspomnieniu spękanego dna jeziora. Na tym tle stoją nieruchomo trzy sylwetki moich znajomych, każdy z nich wpatrzony w inny punkt pustego horyzontu.
Zrobiłam to zdjęcie późnym popołudniem, tuż przed zachodem słońca, którego niskie promienie odbijały się od drogi. Ustawiłam się prawie w kontrze do światła, ze słońcem po prawej stronie. Przyjęłam niską perspektywę, żeby widzieć drogę kończącą się na horyzoncie – drogę bez celu, bardziej metaforyczną niż tę konkretną, biegnącą po dnie jeziora Hamun. Ekspozycję ustawiłam na lekkie niedoświetlenie, żeby nie przepalić szczegółów w bardzo jasnym pasku drogi. Widziałam w kadrze bardzo prosty pejzaż podzielony horyzontalnie na pół linią styku płaskiego, bezchmurnego nieba z fakturalną powierzchnią ziemi.
Zauważyłam leżący na pierwszym planie poskręcany patyk i pierwsza myśl była taka, że jest niepotrzebny. Szybka próba podniesienia aparatu nieco wyżej i pominięcia patyka w kadrze pokazała, że ten mały dysonans jest potrzebny, a jego falistość współgra z linią niewielkich wzniesień na horyzoncie. Wokół było cicho i pusto. Czekałam z wycelowanym aparatem, ale wciąż czegoś brakowało w kadrze. Nacisnęłam spust dopiero wtedy, gdy z oddali nadeszły trzy maleńkie postacie, które dopełniły kompozycję, podkreślając monumentalność pejzażu.

Technika
Czas na trochę szczegółów technicznych. Prezentowane zdjęcie zostało wykonane lustrzanką małoobrazkową Nikon F801 na filmie Ilford HP5+ o nominalnej czułości 400 ISO. Tego filmu używam najczęściej, stosując technikę forsowania, czyli naświetlenia filmu powyżej nominalnej czułości, w tym wypadku było to 1600 ISO. W trakcie podróży fotografuję w bardzo różnych, przypadkowych warunkach, w świetle zastanym, dlatego potrzebuję wysokoczułego negatywu. Wywołuję film w drobnoziarnistym Mikrophenie. Mimo że fotografowana scena nie wymagała podwyższania czułości, to zastosowanie tej samej techniki pozwoliło mi utrzymać jedność stylistyczną serii zdjęć z Iranu, które charakteryzują się podwyższonym kontrastem i ziarnem.
Ostateczną, ekspozycyjną wersję odbitki zrobiłam na wielogradacyjnym podłożu papierowym Ilford Multigrade w formacie 40×50 cm. Uznałam, że ciemna tonalność nada fotografii dramatycznej ekspresji, i mocno doświetliłam cały kadr, maskując drogę i pilnując, żeby szczegóły w czerniach pozostały widoczne. Chciałam, by wzrok odbiorcy dostrzegał fakturę spękanej ziemi, ale bez rozpraszania wędrował świetlistą drogą ku idącym postaciom.
Artykuł, który właśnie przeczytaliście, to próba rekonstrukcji i nazwania post factum procesów, które zachodzą w mojej głowie w momencie fotografowania. Decyzje zapadają błyskawicznie, na pół świadomie, na pół instynktownie, i dopiero patrząc na gotową fotografię, mogę je racjonalizować. W trakcie fotografowania jest to po prostu widzenie, jak najbardziej czujne, obecne, otwarte na otoczenie – jak najmniej obciążone gotową koncepcją. Zawsze najpierw widzenie, potem znalezienie sposobu na jego wyrażenie i dopiero później podzielenie się z odbiorcą.
O autorze
Absolwentka grafiki na krakowskiej ASP, ilustratorka książek dla dzieci, fotografka i podróżniczka. Od lat angażuje się w projekty artystyczno-społeczne łączące Europę i Azję. Prowadziła m.in. warsztaty plastyczne dla dzieci w indyjskim Ahmedabadzie, kilkakrotnie odwiedziła też Iran, gdzie współtworzyła projekty fotograficzno-literackie w Teheranie, Isfahanie, Szirazie i antycznym mieście Jazd.
Stypendystka Ministra Kultury, zdobywczyni licznych nagród krajowych i zagranicznych, m.in. w konkursie na projekt fotograficzny dla amerykańskiego Santa Fe Center for Visual Arts oraz w zorganizowanym we Francji konkursie ilustracji dziecięcej Figures Futur. Swoje prace wystawiała w Japonii, USA, Iranie, Turcji, Niemczech, Czechach, Francji, Grecji, Hiszpanii, na Węgrzech i Słowacji. Jej najnowszą dużą wystawą (prezentowaną w Krakowie, Łodzi i Warszawie) jest projekt „Patrząc”, złożony ze zdjęć wykonanych podczas podróży po Birmie i Tajlandii.
Obejrzyj cykl wideoporadników, w których Anita Andrzejewska opowiada o pracy w ciemni fotograficznej: część 1, część 2, część 3.
Obejrzyj wywiad z Anitą Andrzejewską w naszym dziale „Fotograf miesiąca”.
Strona autorki: anitaandrzejewska.pl
Zobacz podobne poradniki
Jak zrobiłem to zdjęcie – Tomek Sikora, czyli singapurska robota

Jak zrobiłem to zdjęcie – Leszek Szurkowski, czyli historia dwóch widelców

Jak zrobiłem to zdjęcie – Krzysztof Gierałtowski, czyli zawsze może być lepiej albo co najmniej inaczej
Jak zrobiłem to zdjęcie – Krzysztof Gierałtowski, czyli zawsze może być lepiej albo co najmniej inaczej
W drugiej części cyklu "Jak zrobiłem to zdjęcie” rozmawiamy z Krzysztofem Gierałtowskim o książce ”Ludzie i czas / Portret bez twarzy”.

Jak zrobiłem to zdjęcie – Przemysław Pokrycki, czyli ostatnie żniwa XX wieku

Komentarze



Kiedyś spotkałem się z pracą fotografika na Ukrainie.. człowiek w podeszłym wieku.. i on - choć miał dobry sprzęt cyfrowy - pracował w/g starej, sowieckiej szkoły - do każdego ujęcia grupę ustawiał 10 - 15 min.. irytowało to nas.. i - jeżeli się zgodzę - że można się bawić w kompozycję kadru przy wielu gatunkach fotografii - to przy fotografii reporterskiej cyfrówki są niezastąpione. Sam jestem już całkowicie oddny cyfrówce - z każdej sesji robię kilkaset ujęć - a gro pracy i czasu to przy kompie..


